czwartek, 28 lutego 2013

Jak Iggi przyszedł na świat

Otwarty umysł, zaufanie do ciała i Irlandia... 
Znałam historię porodu freebirthing Oli, troszkę się musiałam naprosić, żeby ją opisała i  jest :) 
Dziękuję z serca Olu <3 



Przez całą pierwszą ciążę pochłonęłam tony książek, magazynów i artykułów o tematyce około-dziecięcej. Wydawało mi się, że jestem bardzo dobrze przygotowana do porodu, świadomego. Sam poród wydawał mi się wspaniałym przeżyciem, jednak z czasem jak sięgałam po kolejne książki moje świetlane wspomnienia zaczęły tracić na wyjątkowości, a w głowie kołatało mi tylko jedno – można było inaczej, lepiej i dla mnie i dla dziecka. Czasu cofnąć nie mogłam więc wiedzę zbierałam ”na zaś”. Starałam się poznawać wszystko z dwóch stron, medycznej i naturalistycznej. Wady i zalety obu systemów. Na swój drugi poród byłam już przygotowana pełniej.

Chciałam urodzić w domu od początku, jednak ze względu na miejsce zamieszkania nie łapałam się na szpitalne programy DOMINO (porody domowe ze szpitalna położną, w Irlandii). Drugą opcją było zatrudnienie niezależnej położnej, byłby to dla nas ogromny wydatek – nawet biorąc pod uwagę zwrot z HSE (cześć irlandzkiego ministerstwa zdrowia), ale tego chcieliśmy. I wtedy okazało się, że wyniki badan kontrolnych nie pozwalają na poród domowy. Jedno z tych schorzeń, które w trakcie ciąży i porodu nie grozi ani mamie ani dziecku, ale dyskwalifikuje na dobre. Pomysł porodu domowego nie upadł, zaczęłam szukać alternatyw. Trafiłam na stronę Laury Shanley, największej propagatorki freebirthingu (porodów bez asysty). Trafiło to do mnie, trafiło do mojego męża. Nie chcę tu wyjść na osobę nieodpowiedzialną, byłam do samego porodu pod opieka szpitala i GP (lekarz pierwszego kontaktu w Irlandii). Wszystko przez okres całej ciąży było w perfekcyjnym wręcz porządku. Nie decydowałam się na TO nie biorąc pod uwagę stanu swojego zdrowia. Do samego porodu, nie było u nas podejścia zrobimy to mimo wszystko, nie. Cudowne w naszej decyzji było to, że była otwartą bramą do samego rozwiązania. Jeśli nie chciałabym zostać w domu z jakiegokolwiek powodu, zawsze mogłam pojechać do szpitala – w końcu w tutejszych szpitalach i tak jesteśmy przyjmowane dopiero z faktyczną akcją porodową.
Poród nastąpił dokładnie w 39 tygodniu. W czasie zakupów zaczęłam mieć skurcze, musiałam przystawać co chwilę. Spacerując z powrotem do domu, musieliśmy odebrać z autobusu nasza przyjaciółkę, która akurat przyleciała z Polski na szkolenie i miała u nas nocować. W połowie drogi, na skrzyżowaniu odeszły mi wody - myślałam, że takie rzeczy tylko w filmach, a tu proszę… Doszliśmy do domu, spokojnie przygotowaliśmy kolację, zdążyłam jeszcze powiesić pranie i poczułam, że muszę pójść na górę, do sypialni, z dala od ludzi, już, teraz. Rodziłam z mężem. Agata zajmowała się naszym pierworodnym. Byłam tak skupiona na całym procesie, tak wyłączona, że nawet mąż momentami wydawał mi się zbędny, a przecież tylko chciał mi pomóc, pomasować mi plecy, odciążyć…Wszystko trwało chwile, w sypialni spędziłam może 30-40 minut. Cały poród, od pierwszych skurczy trwał może 2 godziny – do szpitala ( 40km ) bym nie zdążyła dojechać , jeśli czekać do regularnych skurczy bądź odejścia wód, jak na szpitalnej szkole rodzenia instruują położne. Poród był łatwy, szybki i całkiem znośny w kwestii bólu. Przekonałam się na własnej skórze, że brak strachu, otwarcie na naszą własną fizjologię, wsłuchanie się w nasze ciało czyni nasz poród prawie bezbolesnym. Może to hipnoza porodowa pomogła mi w przezwyciężeniu strachów obecnych po pierwszym porodzie? Na pewno tak, jak i świadomość, ze mój wybór jest w zgodzie z moim sumieniem.

O godzinie 20:43 na świat przyszedł nasz syn Ignacy, od razu powitał go starszy brat Tymek – choć dziś już tego nie pamięta, wie że dzieci mogą się rodzić w domu i jest to normalne. Bo nam właśnie o normalność procesu chodziło. Ciąża jest stanem specjalnym, ale nie chorobą. Poród też nie jest patologią, wiec dlaczego mam go w to przekształcić
Czas po porodzie był magiczny i nie zepsuli tego nawet paramedycy, po których sami zadzwoniliśmy po porodzie. Nie wiedzieliśmy co innego zrobić w takiej sytuacji. Jeszcze w trakcie ciąży pytałam położnych, nie będąc zdecydowana na jakiekolwiek rozwiązanie, co będzie jeśli nie zdążę do szpitala. Odpowiedzi nie uzyskałam, poza „zdążysz na pewno”. Ignaś dostał 9 na 10 pkt Apgar, ze względu na tzw. BBA (born before arrival). Zdrowotnie był w idealnym stanie, spokojny i żądny ssania. Noc spędziliśmy w szpitalu na obserwacji, rano zostaliśmy wypisani do domu.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że była to nasza najlepsza decyzja, a mojemu mężowi będę już zawsze wdzięczna, że okazał tak otwarty umyśl i zaufanie do mojego ciała. Bo my, kobiety, jak już jesteśmy w ciąży, to jesteśmy stworzone do rodzenia dzieci– tylko musimy w to uwierzyć i nie bać się. Poznać cały proces z każdej strony, nie ufać ślepo wszystkim dookoła, tylko zaufać sobie. Szukać odpowiedzi na dręczące nas pytania i znaleźć je w swoim spokoju ducha.

Ola i Iggi



Autorka: Ola 
Żona Micha i mama Tymka & Iggiego. Doula. Skerries, Irlandia.
Zdjęcie z archiwum prywatnego Oli. 


 Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

środa, 27 lutego 2013

Narodziny Zuzi, relacja Mamy i Taty


Dziś opowieść Joanny i Piotra, o narodzinach ich córeczki Zuzi. 
Pierwszy poród na blogu widziany oczami nie tylko Mamy ale i Taty :)  
Dziękuję Wam <3



Joanna
Powinnam chyba zacząć od tego, że to było naprawdę upalne lato, 35-stopniowe upały dały mi się we znaki. Pracowałam do piątku 9.07, a potem miałam trochę odpocząć w domu, ale jak to zrobić z energicznym 2,5 latkiem? Po 40 minutowym spacerze w poniedziałek i gonieniu za rowerkiem Erniego, odszedł mi czop. 
Hm, czyżby się zaczynało coś dziać?
To był 38 tydzień ciąży, więc teoretycznie mogłam się spodziewać wszystkiego, ale Erniego przenosiłam tydzień i teraz też nastawiałam się raczej na koniec lipca.

Przyszedł wtorek 13.07, w nocy już mocno twardniał mi brzuch, parę skurczów było bolesnych. Powitałam więc Piotra informacją, że ma się nastawić że to dzisiaj. Próbował negocjować;) nie był gotowy na takie przyspieszenie.

Tak zupełnie serio, termin był idealny. Wypchnęłam wszystko w pracy, ochłodziło się trochę, położne były co prawda po nocnym dyżurze ale założyłam, że i tak nie rozkręci się do wieczora, więc zdążą się zregenerować. Zdążyłam wszystko przygotować, wyprać itp.
Więc niech się dzieje co się ma dziać;)

Piotr poszedł do pracy i zobowiązał się kupić ostatnie drobiazgi, których brakowało nam z listy położnej. Ja spakowałam awaryjną walizkę do szpitala, wykąpałam się, przespałam z Ernestem w ciągu dnia. Tak - byłam gotowa. Z drzemki obudził mnie mocny skurcz. Zadzwoniłam do Piotra, że to na pewno to, więc … poproszę carpaccio na obiad. O 18.00 wrócił do domu z moim ulubionym obiadem, zjedliśmy go wspólnie z Madzią, moją przyjaciółką. Podczas obiadu miałam kolejne skurcze, był czas aby powiadomić położną.

Zadzwoniłam do Doroty, żeby powiedzieć jej, że przepraszam, wiem że są po nocce ale u mnie chyba się rozkręca. Na razie niemrawo skurcze co 15-20 minut i krótkie 20 sek, ale są. Umówiłyśmy się, że czekamy aż nabiorą regularności lub wydłużą się i dzwonię do nich jeszcze raz. One są w takim razie w pełnej gotowości, mam się nie przejmować i dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Uff.

Odpisałam na służbowe maile, powiedziałam znajomym że rodzę i żartowałam, że poczekam aż Ernest pójdzie spać.

Piotr animował Ernesta, a ja chodziłam sobie po domu. Skurcze najlepiej przeżywało mi się na kolanach, opierając się o coś ale stwierdziłam, że to chyba mało efektywna pozycja, więc starałam się jak najwięcej chodzić. To było cudowne, móc robić to, na co miałam ochotę. Jeden skurcz rozegrałam oparta o schody tarasu, drugi już w ogrodzie. Chodzenie pomiędzy kuchnią, a tarasem, schody.
Nie mieliśmy stopera, więc liczyłam długość skurczy sama. Wydawało mi się, że ciągle jest bez zmian, bolało ale było do zniesienia. To nie to, co zapamiętałam z pierwszego porodu, byłam przekonana że długa droga przed nami. Zuza fajnie się ruszała w między skurczami, wystawiała stópki dając mi sygnał, że wszystko jest ok.

Koło 22.30 Piotr położył Ernesta. To niesamowite, skurcze wtedy nabrały mocy jakbym czekała na zielone światło, nadal jednak były rzadko i miałam sporo czasu żeby pomiędzy nimi odpocząć. Poszłam do wanny, żartowaliśmy z Piotrem, kiedy przyszedł skurcz który zwalił mnie z nóg. Wiedziałam też od razu, że wanna to niedobry wybór, było mi niewygodnie, czułam się jak sparaliżowana bez możliwości ruchu. Wyszłam z wody, a Piotr stwierdził, że czas najwyższy zadzwonić do dziewczyn. Już nie protestowałam. Było po 23.00.

Jak wyszłam z wanny to się zaczęło na całego, jeden normalny skurcz, potem już popieranie. Ale ja nadal nie byłam pewna czy to to, krępowałam się Piotra, bo miałam wrażenie, że to tylko dalsza część oczyszczania się mojego organizmu przed porodem, więc wylądowałam na toalecie, a Piotr za drzwiami. Potem powiedział mi, że czekał i nasłuchiwał, co tam u mnie, siedząc na drapaku naszych kotów, tuż za ścianą ;)

Kolejny skurcz i już nie miałam wątpliwości, czułam jak nasza córka zjeżdża coraz niżej, opadłam na kolana, oparłam się o krzesełko mojego synka i próbowałam nie przeć tylko„zdmuchiwać świeczki” ale nie miałam szans z tą przeogromną siłą. Czułam straszne parcie, ból, rozrywanie. Zawołałam Piotra, potrzebowałam go tak bardzo. Krzyknęłam „łap ją” i mój kochany facet w ogóle się nie zdziwił, przyniósł pieluchy tetrowe, ukląkł za mną i mówił słodkie rzeczy; że wszystko jest ok. kochanie, że jeszcze trochę, że idzie dobrze. Minął skurcz, zaraz był następny. Chlusnęły wody, krzyczałam na pół osiedla ;) ale nie mogłam tego opanować.

I nagle poczułam, że urodziła się już główka, już spokojnie na kolejnym skurczu, reszta naszej księżniczki. Zaczęła płakać i Piotr delikatnie przełożył ją do przodu i podał ją mi na uda. Troszkę zabulgotała, i przykryta pieluszką się uspokoiła. Siedzieliśmy tak chwilę, ja w swojej czerwonej sukience. Piotr mokry od wód i nasza maleńka córeczka cała w mazi, śliczna, malutka. Była 23.23.

Wtedy przyjechała Dorota, a 10 minut po niej Kasia. Nie uwierzyła Piotrowi, który przywitał ją na dole „Cześć, przykro nam ale nie zdążyłaś „. Wpadła do łazienki i nie mogła opanować emocji, były buziaki, gratulacje. Obejrzała Zuzankę, założyła klamerki, Piotr przeciął pępowinę. Symbolicznie rozpoczął życie naszego drugiego dziecka.

Witaj córeczko na świecie.

Zuzanka trafiła w ramiona taty, a Dorota  pomogła wygodniej usiąść i poczekałyśmy na łożysko. Urodziło się po 10 minutach, dziewczyny razem je oceniły, miały wątpliwość, bo brakowało trochę błony ale zgodnie stwierdziłyśmy, że nawet jeśli została w środku to poradzę sobie z tym. Wykąpałam się i poszłam do swojego łóżka. Jakie to błogie uczucie, być u siebie w domu. Zuzanka zważona, ubrana, trafiła w moje ramiona, a Kasia założyła mi 4 szewki wewnętrzne, bo niestety tempo porodu zrobiło swoje.

I wtedy obudził się Ernest, też w najlepszym możliwym czasie, bo dziewczyny zdążyły posprzątać łazienkę, a ja byłam już w łóżku. Przyszedł się z nami przywitać, dostałam buziaka i zapozowaliśmy do naszego pierwszego rodzinnego zdjęcia. Byłam taka szczęśliwa, że cały czas się śmiałam.

Joanna, Piotr, Ernest i Zuza

Zuza urodziła się więc 13.07.2010, o godzinie 23.23, ważyła 2890 gram, mierzyła 49 cm i dostała 10 punktów APGAR.

Dziewczyny zostały 2 godziny po porodzie, wypisały książeczkę zdrowia i inne kwitki, dostały od nas pizzę na wynos, bo nie zdążyliśmy wszystkich zjeść, a były przygotowane na dłuuugą noc rodzenia i zostaliśmy sami.

Piotr z Ernestem zasnęli natychmiast, a ja z emocji nie mogłam zmrużyć oka. Chłonęłam ciszę naszej sypialni, moja córeczka spała przy mojej piersi, obok spał Ernest, dalej mój niesamowity mąż, dzięki któremu spełniło się moje marzenie.

Piotr

Kiedy Aśka powiedziała mi o pomyśle porodu domowego byłem zaskoczony. Nie jest to najbardziej popularna metoda przychodzenia dzieci na świat w XXI wieku. Nasz syn urodził się w szpitalu i byłem pewien, że z córką będzie podobnie, bo przecież wszyscy się tak rodzą . Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że jeszcze 50 lat temu, nie wspominając czasów odleglejszych, nie było to takie oczywiste. Większość dzieci rodziła się w domu i nie ma w tym nic nadzwyczajnego i wymyślnego. To trochę jak powrót do korzeni. Po wstępnym zaskoczeniu stałem się głębokim zwolennikiem takiego właśnie rozwiązania. Natura, nam ojcom, nie dała do odegrania wielkiej roli w samym procesie rodzenia. Pozostaje zatem wspierać, słuchać, spełniać zachcianki, po prostu być.
 
Zaczęło się we wtorek rano. Kiedy Asia obudziła mnie słowami: „dzisiaj urodzę”.
Potem wszystko działo się samo, swoim rytmem, a ja po prostu byłem. Na początku trochę wycofany, bo Asia szukała samotności. Kiedy poród rozpoczął się na dobre, a nie było jeszcze przy nas fachowej opieki nie myślałem, że coś może pójść nie tak, nie było czasu na strach czy panikę. Wiedziałem, że jestem jedyną osobą, która może pomóc mojej córce przyjść na świat. Ogromna adrenalina, a potem rozpierająca duma i euforia. Bo oto w lekkim półmroku naszego domu, w ciszy, bez przypadkowych osób, bez zbędnych leków, słów i zabiegów nasza córka rozpoczęła swoje samodzielne życie.




poniedziałek, 25 lutego 2013

O projekcie książki "Rodzimy w domu"

Sponsorzy projektu:  

Fundacja " Świadomość Ziemi"


Książka objęta matronatami :

Fundacji Rodzić po Ludzku 
Stowarzyszenia Dobrze Urodzeni
Stowarzyszenia Doula w Polsce  
pajdokracja.pl 
EKOMAMA.PL 


Wiele kobiet ma za sobą doświadczenie porodu. Wiele kobiet i ich partnerów przygotowuje się właśnie do przyjęcia na świat swego potomstwa...
Jednak nie wszyscy mają świadomość, że szpital nie jest jedynym bezpiecznym miejscem porodu.
W Polsce ludzie często nawet nie mają wiedzy, że można urodzić dziecko w domu, że jest to legalne, tak jak w większości cywilizowanych państw. W niektórych ( Irlandia, Wlk. Brytania, Szwajcaria, Holandia, państwa skandynawskie ) zalecane przy prawidłowym, fizjologicznym przebiegu ciąży oraz, że poród domowy jest równie bezpieczny jak szpitalny.

Dlatego właśnie kobiety, które urodziły w domu, chcą dzielić się swoimi relacjami porodowymi z innymi.
To wspaniałe, pełne kobiecej mocy opowieści porodowe, które niosą pozytywne przesłanie. Relacje z porodów nie zakłóconych brutalną interwencją medyczną, odbywających się w domowym zaciszu, w poczuciu bezpieczeństwa i głębokiej relacji z rodzącym się dzieckiem. W zaufaniu do własnego ciała i natury. Poród w domu to poród bez przemocy, bezpieczeństwo dziecka i dobry start w życie.
To są opowieści kobiet dla kobiet... o mocy, która jest w nas, o sile rodzenia życia.

Niektóre opowieści i zdjęcia z książki znajdziesz tu: opowieści porodowe i zdjęcia 

Już od kilku lat moim marzeniem było zebranie tych relacji i wydanie ich w formie książki...
Do tej pory niektóre publikowałam na swoim blogu, pozostałe tylko podczytywałam na forach i innych blogach. Teraz za sprawą serwisu wspieramkulture.pl powstała szansa na zrealizowanie marzeń...

Książka będzie zawierała, oprócz autentycznych relacji z porodów domowych i zdjęć, wstęp i krótką historię porodów domowych,  krótkie przybliżenie najważniejszych postaci związanych z położnictwem domowym w Polsce i na świecie. Informacje w pigułce dotyczące kwalifikacji i niezbędnych przygotowań do PD.

Projekt zakłada wydanie bezpłatnej książki, tak aby kobiety z różnych środowisk mogły zapoznać się z pięknymi historiami porodowymi oraz możliwością podjęcia decyzji o porodzie domowym. Jeśli uda się zebrać większe, niż minimalnie założony budżet, fundusze, przeznaczone zostaną na zwiększenie nakładu oraz organizowanie spotkań promujących ideę porodów domowych.

Każda z autorek nadesłanych relacji porodowych, oraz tekstów zamieszczonych w książce ( a także na blogu) udostępnia je bezpłatnie, za co jestem pełna wdzięczności. Te wspaniałe kobiety chcą, by inne również mogły doświadczyć cudu narodzin we własnym domu i czerpać z tego siłę.

Bardzo gorąco zapraszam wszystkich do wsparcia projektu oraz dzielenia się informacją o nim.

EDIT: PROJEKT  ZAKOŃCZONY




Kontakt mailowy hana.li@onet.pl 







Około 30 minut po urodzeniu Najmłodszej - zdj z archiwum prywatnego






piątek, 22 lutego 2013

Zimowa opowieść Pameli

Nieco przeredagowana przez autorkę i przez to jeszcze piękniejsza, zimowa opowieść porodowa Pameli...

Od początku odczuwaliśmy pojawienie się dziecięcia w moim brzuchu jako wielkie szczęście, które miało już na zawsze odmienić nasze bardzo wtedy młode, nieopierzone życia. Rozmiarów tej zmiany nawet nie podejrzewaliśmy. Wiedzieliśmy jednak, że jest to bardzo, bardzo ważne. Dlatego też od początku byliśmy przekonani, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nadchodzące wydarzenia swoim pięknem dorównywały tej doniosłości. Z tego, ale i z potrzeby udowodnienia “światu”, że naprawdę damy sobie radę (w co wiele osób boleśnie bliskich wątpiło, znów ze względu na nasz wiek), wzięły się nasze intensywne poszukiwania NAJLEPSZEGO. W co najlepiej ubierać dziecko? Czym najlepiej myć dziecko? Jak najlepiej spać w ciąży? Sen z powiek spędzała mi kwestia: czym najlepiej przykrywać dziecko - kołderka czy śpiworek? No i wreszcie - jak najlepiej dziecko urodzić?



Odpowiedź przyszła przypadkiem, znienacka. Jakiś artykuł, jakiś fragment wypowiedzi. Intensywne, gorączkowe, podekscytowane czytanie, czytanie, czytanie... I już wiedzieliśmy: nasz syn Stanisław urodzi się w domu.



Znalezienie i przekonanie do siebie wspaniałych położnych niespodziewanie okazało się więcej niż proste. Od tamtej pory wiele razy przekonałam się o prawdziwości stwierdzenia, że jak się znajdzie to, czego naprawdę się chce, to cały kosmos pomoże. Maria była jak przyjaciółka, była dokładnie tym, kogo wtedy potrzebowałam, wypowiadała dokładnie TE słowa w dokładnie TYM czasie. Edyta swoim spokojem dopełniała ten idealny obraz.



Pewnego grudniowego wieczora ogarnia mnie coś na kształt porządkowego szału - płyty CD od tej chwili będą ułożone alfabetycznie, gazety w równych stosikach chronologicznych, a M. najedzony z chirurgiczną precyzją ułożonymi plasterkami chałki na równą grubość posmarowanymi masłem. W końcu kładę się spać.



Piąta rano. Coś boli w krzyżu. Drugi bok. Coś brzuch napina. Cichutko wymykam się do wanny, dwie NoSpy, leżę z oczami jak pięciozłotówki z podekscytowania. Po godzinie już wiem: zaczynamy przeprowadzać Synka na świat! Telefon do położnej - nigdy nie zapomnę Jej, że pozbawiła mnie tego filmowego: “Maria, RODZĘ!!” - po dwóch dzwonkach słyszę jej hiperprzytomny jak na porę głos: “co, rodzisz? Tak myślałam”. Przychodzi do kuchni ożywiony M. i dzięki temu jest mi dane przekonać się, jak silnie jesteśmy połączeni - zwykle potrzeba przynajmniej decybelowego odpowiednika serii z karabinu do obudzenia go przed dziewiątą.



Z namaszczeniem zabieram się do gotowania zupy porodowej - zabija czas pierwszych skurczy, przy okazji będąc świetnym witaminowym strzałem na “po”. M. odbywa chyba najszybszą w swoim życiu podróż po warzywa do sklepu - nie chce tracić ani sekundy z procesu narodzin naszego pierwszego dziecka, a ja tylko z nim przy boku czuję się bezpiecznie - do końca porodu przebywanie w innym pomieszczeniu niż On (na przykład kiedy jadł kolację) będzie dla mnie męką niemal ponad siły.



Czas płynie spokojnie. Chodzę po domu, jem, piję, czytam. Przyjeżdża położna, potem druga. Wchodzę do wanny. Niewygodnie, za mała jest dla takiego rodzącego wieloryba, ale jednak strumień wody na plecach daje lekką ulgę, zostaję. Wychodzę. Piłka, gra w Rummikub (z położną), łóżko na boku dla odpoczynku, książka. Chodzenie po schodach. Znów wanna, teraz już z okrzykami na rozluźnienie żuchwy, a więc krocza też. M. dzielnie ściska punkty między moimi kciukami a palcami wskazującymi - to naprawdę zmniejsza ból, a przy okazji ma działać naskurczowo (palce będą go bolały jeszcze tydzień później). Wyłażę. To niezapomniane wrażenie dotykania główki z zachowanym pęcherzem tak nisko, tak blisko wyjścia. Przerwany pęcherz. Potem stopniowo moje wspomnienia się rozmywają - pamiętam ucisk na talerze biodrowe i to, jak się zamieniali we trójkę, bo nie mieli siły. Pamiętam zwieszanie się w kucki za ręce M. Pamiętam TENS. Pamiętam w nieskończoność ciągnące się zamienianie pozycji - prę zwieszona w kucki na podłodze, odpoczywam na kanapie - prę w kucki na podłodze - odpływam na kanapie - prę w kucki na podłodze - zasypiam na trzy minuty na kanapie. W pewnym momencie odmawiam powrotu na podłogę, nie mam już siły się podnieść. Położne nakłaniają na zejście z kanapy chociaż na klęczki - i tak już zostanę do końca: klęcząc na podłodze, obejmując siedzącego na kanapie M. w pasie, z głową wpychaną mocno gdzieś pod jego pachę, w poduszki. No chodź już, Synu. Chodź! Chodź!



W głowie bębni mi błaganie o nacięcie, nie mam siły wydobyć z siebie słów. Maria mówi: “natnę cię, dobrze?”. Kiwam tylko z ulgą głową. W następnej chwili ciepła, mokra, cudownie wczepiona we mnie łapkami kruszyna już jest na moim brzuchu. Płacze tylko trochę, jakby z ulgą i jakby opowiadając historię swojej emocjonującej podróży na świat. M. na kanapie, głowa odchylona, przejęty, przerażony, wyczerpany. “Mamy Synka!” - mówię. “Patrz! Zobacz! Zobacz! Jaki piękny! Masz Syna!”.



Jest 2:25. Najtrudniejsze dwadzieścia dwie godziny w moim życiu... Ale jakie piękne. Czuję, że mogę wszystko. Czuję się bohaterką. “Jak temu dałam radę....Nie ma takiej rzeczy, której bym nie mogła”.



Kładziemy się po raz pierwszy całą rodziną do łóżka. Ważenie, mierzenie, wszystko tam. Pierwsze karmienie. Półmrok. Spokój. I oczy moje wciąż jak pięciozłotówki z podekscytowania.



Pierwszy raz w życiu zjadłam potem cały talerz kanapek na raz.

Pierwszy raz dostałam od Taty przesłane przez Mamę całe wiadro róż i tak wielkie, niezapomniane wzruszenie w ich oczach i głosach.

Dużo było potem tych pierwszych razów.


Autorka: Pamela Kucińska
 Doula, tłumacz, niebawem także psycholog. Zakręcona na punkcie ciąży, porodu, naturalnego karmienia i rodzicielstwa. Chciałaby, aby wszystkie kobiety miały dostęp do wolnej od oceny i zakłamań, rzetelnej wiedzy związanej z tematyką ciążową, porodową i poporodową. W życiu prywatnym jest szczęśliwą żoną, mamą czteroletniego Stasia urodzonego w domu i na tym na pewno nie poprzestanie. 
W sieci można ją znaleźć na www.facebook.com/DoulaLaPamela

wtorek, 19 lutego 2013

DOULA


Doula (z greckiego δούλη, wymawia się dula, dosłownie: kobieta, która służy) –to  wykształcona i doświadczona również w swoim macierzyństwie kobieta, zapewniająca ciągłe niemedyczne, fizyczne, emocjonalne i informacyjne wsparcie dla matki i rodziny na czas ciąży, porodu i po porodzie.


Doula uznaje narodziny jako kluczowe doświadczenie życiowe, które matka będzie pamiętać całe życie.
Rozumie fizjologię porodu i emocjonalne potrzeby rodzącej kobiety. Pomaga kobietom i ich partnerom w przygotowaniu i realizacji swoich planów porodowych. Zapewnia wsparcie emocjonalne, fizyczne i komfort.  Zachowuje obiektywny punkt widzenia i jest pomocą dla kobiety w uzyskaniu informacji, w sytuacjach w których musi podejmować kluczowe decyzje dotyczące np. przebiegu porodu. Ułatwia komunikację między kobietą rodzącą, jej partnerem i personelem medycznym. Jest także wsparciem gdy kobiecie nie chce lub nie może podczas porodu towarzyszyć partner, bądź ktoś z rodziny.
Określenie "doula" na kobietę, która wspiera młodą matkę w karmieniu piersią i opiece nad noworodkiem, zostało użyte przez antropolog Danę Raphael po raz pierwszy w latach 70. w Stanach Zjednoczonych w książce Tender Gift: Brestfeeding. W latach późniejszych zostało rozszerzone również na wsparcie w czasie porodu przez autorów przełomowej książki Mothering the Mother (obecnie The Doula Book) Marshalla Klausa i Johna Kennela. Pod koniec lat 80. idea douli trafiła do Europy Zachodniej, gdzie w kilku krajach została oficjalnie uznana za zawód.

Doula to nie położna. Położna ma wyższe wykształcenie medyczne, potwierdzone odpowiednim dyplomem i może stosować interwencje ściśle medyczne. Doula może mieć certyfikat nadany jej przez różne instytucje szkolące, bycie doulą nie wymaga żadnego wykształcenia medycznego. Na świecie jest wiele instytucji wydających certyfikaty doulom, uzyskuje się je po podstawowym, bądź zaawansowanym szkoleniu. Warto zaufać doulom zrzeszonym w największych stowarzyszeniach doul. Stażystki mogą mieć praktyki z różnych technik stosowanych w czasie porodu, w tym pozycji i ruchów, relaksu i ćwiczeń oddechowych, masażów i innych środków, które mogłyby być użyte aby zapewnić komfort, bądź ulżyć rodzącej. Certyfikacja może nastąpić za pośrednictwem organizacji na różnych poziomach (lokalnym, krajowym lub międzynarodowym) i wymaga pozytywnych ocen od specjalistów medycznych oraz położnych. Certyfikat może również wymagać, oprócz uczestnictwa w szkoleniu i praktyk, także egzaminu pisemnego. Tańszą możliwością zamiast zawodowej douli jest uczestnictwo w porodzie  zaprzyjaźnionych lub spokrewnionych kobiet, po minimalnym szkoleniu, na przykład w szkole rodzenia. 

Badania wykazały, że uczestnictwo douli w porodzie ma zdecydowanie pozytywny wpływ na przebieg porodu, oto statystyki;

50% mniej cesarskich cięć 
40%  mniej podawania oksytocyny
25% krótsze porody

30% mniej podawania leków przeciwbólowych
60% mniej znieczuleń zewnątrzoponowych 

40% redukcja użycia kleszczy
 
W Polsce pierwsze doule działają od niespełna 10 lat. W roku 2011 powstała pierwsza organizacja zrzeszająca doule – Stowarzyszenie DOULA w Polsce.

Doule ze Stowarzyszenia DOULA w Polsce towarzyszą kobiecie w porodzie niezależnie od wyboru miejsca narodzin jej dziecka. Nie rozróżniają one doul na towarzyszące przy porodach domowych czy szpitalnych, naturalnych czy cc. Ideą douli jest pójście za kobietą. W związku z powyższym nie uzyskałam od Stowarzyszenia Doula w Polsce listy doul od porodów domowych, aczkolwiek moim zdaniem, szukając swojej douli warto znaleźć taką, która będzie nam naprawdę bliska w podejściu do fizjologii ciąży i porodu. 

Doule zrzeszone w Stowarzyszeniu Doula w Polsce pracują według określonych standardów. Możemy je znaleźć tu, standardy pracy douli

W Stanach Zjednoczonych, a także innych krajach, gdzie doule działają od dawna, często specjalizują się np. na doule przedporodowe, porodowe i poporodowe. W Polsce doula zazwyczaj towarzyszy nam od ciąży, przez poród i okres połogu, wspierając kobietę we wszystkich tych etapach. Jest to już kwestia indywidualnych ustaleń pomiędzy kobietą, a jej doulą.

edit: Bardzo miło mi poinformować, ze w październiku 2014 r. dołączyłam do grona profesjonalnych doul.



Żródła: pl.wikipedia.org , en.wikipedia.org  , www.englishdoula.com ,doula.org.pl,
understandingresearch.com

poniedziałek, 18 lutego 2013

Punktualna Marta

Bardzo jestem wdzięczna i szczęśliwa, ze obdarzacie mnie zaufaniem i nadsyłacie swoje opowieści porodowe...
Oto opowieść porodowa Magdy, mamy trójki dzieci, z których ostatnie przyszło na świat w domu...
Czy było warto zdecydować się na domowy poród? Poczytajcie ... 


 
 

Zanim opiszę jak się rodziła Marta Lena (będzie długo) parę słów o tym, co mnie skłoniło do porodu domowego.
 

Pierwsza córcia urodziła się w szpitalu mocno okrzepłym w zasadach z lat 80-tych. Wprawdzie były to czasy Fundacji Rodzić po Ludzku ale tamtejsza twierdza broniła się zaciekle - tzn. mieli worki sako, nowoczesne łóżko porodowe itd... Zabrakło tego co najważniejsze - mentalności, w której kobieta ma coś do powiedzenia w kwestii swego ciała i swego porodu... Stąd na nic moje oczytanie w literaturze dotyczącej naturalnego porodu, bywanie na wykładach i pokazach filmowych - po prostu poległam na łożu. Dzięki obecności mamy we wczesnej fazie rozwierania - nakarmiła jajecznicą, powlokła mnie na spacer pod pretekstem ostatnich zakupów...itp… małżonek przejechał 100km w 40 minut, dołączył do mnie jakoś to było... Ale...pierwsze dziecko...niepewność, strach...wiadomo - urodziłam, zobaczyłam Skarba, ucieszyłam się i...popadłam w koszmarnego baby bluesa ale to już obok tematu nieco... Potem był synuś - bałam się koszmarnie, wiedziałam, co mnie czeka i bardzo zwlekałam z pójściem do szpitala. Już nie było spacerów ale za to wymoczyłam się w domu w wannie, a potem jeszcze siedziałam w aucie 2 godziny pod szpitalem - aż poczułam ból w mięśniach zastałych od siedzenia. Już na porodówce, notabene rodzinnej nie pozwolono mi się ruszyć, pani(położna) uwiązała mnie do KTG - nie pozwoliła zmieniać pozycji na boczną i zabrała kapcie stwierdzając, że nie będą potrzebne - efekt: po kilku godzinach męczarni, niepotrzebnego przyspieszania farmakologicznego (zbliżał się termin cesarki wcześniej już tam zaplanowanej) - młodego wypchnął lekarz, kładąc się na mój brzuch. Ja zmasakrowana, popękana w kierunku pęcherza, z cewnikiem całą dobę i z poczuciem totalnej porażki i bycia jak ofiara gwałtu. Synuś wyszedł wyczerpany, na skraju wytrzymałości, krzyczał rozpaczliwie, był na pograniczu jeśli chodzi o wskaźniki normy urodzeniowej. Na szczęście wszystkie kontrole przeszedł pomyślnie, a obecnie ma "tylko"(?!) dysleksję. Postanowiłam - nigdy więcej konowałów!  

10 lat później nastąpiła era Marty: XXI wiek, Wrocław, szkoła rodzenia u mojej guru Agrawal, sporo większe możliwości szpitali wrocławskich ale nadal konieczność zdania się na przypadkowe osoby i wciąż istniejąca we mnie trauma szpitalna. W wielkim Wrocławiu nie ma izby porodowej ani prywatnego ośrodka jest za to wszechobecny tłok i pośpiech jak na taśmie produkcyjnej. No a my 10 lat starsi, ja bardziej pewna siebie i wiedząca czego oczekuję.

Opatrzność czuwała - jeszcze zanim dowiedzieliśmy się o Marcie poznałam krąg kobiet, w którym pojawiła się też kobieta, która urodziła w domu, w dodatku lotosowo.. Pogadałam, poprzymierzałam się do tematu, posłuchałam doktor na jej cennych wykładach, poczytałam Irenę Chołuj, trafiłam na odpowiednie wątki Silije i Rosy na portalu internetowym maluchachy.pl Dzięki nim przymierzyłam się do praktycznego wymiaru tego przedsięwzięcia i tak sobie trwałam w stanie poszukiwania odpowiedzi w samej sobie, czy jestem w stanie zaufać sobie i naturze na tyle, że będę wiedziała na pewno, że w domu ja i dziecko będziemy co najmniej równo bezpieczni, jak w szpitalu albo i bardziej. Co ważne, mąż dotarł mimo początkowych trudności w uczęszczaniu do szkoły rodzenia na zajęcia o porodzie i...zaakceptował tzn .zobaczyłam, że posłuchawszy relacji innych, którzy urodzili w domu a przede wszystkim zobaczył mężczyzn w akcji i nabrał przekonania, że tak - to jest dobra dla nas droga.
 

Wtedy poznałam GRAŻYNĘ, anioła który wprowadza na ten świat maluszki nie potrzebując do tego mieć za plecami instytucji, konkretną babę z doświadczeniem i bijącą z oczu i słów miłością do tych maleństw. Zobaczyłam ją najpierw na zajęciach w szkole rodzenia, popytałam doświadczonych w kontakcie z nią a potem nastąpił już etap wzajemnego poznawania się, gdzie nabrałam przekonania, że tak - z tą kobietą poczuję się bezpiecznie i wiem, że nie będzie wprowadzać swoich scenariuszy a mądrze nam potowarzyszy. Potem nastąpił etap praktycznych przygotowań - badania, które miały przesądzić o tym, czy mogę bezpiecznie rodzić w domu, inwestowanie starań we wzrost hemoglobiny, im bliżej porodu tym częstsze kontrole u ginki. Jeszcze trzeba było przygotować dosłownie parę drobiazgów potrzebnych w domu, umówić przyjaciół do zaopiekowania się dziećmi i psem. Oraz jeszcze wybranie szpitala i spakowanie torby "na wszelki wypadek". No i przyjemności w postaci przygotowania wyprawki dla dziecka. Rozmowy z różnymi osobami, które potrzebowały zrozumieć moją decyzję, w tym na forum. Na ostatniej wizycie tuż przed porodem Doktor stwierdziła, że "nic się nie otwiera i to może jeszcze potrwać ale równie dobrze w każdej chwili może się coś wydarzyć, bo to 3.ciąża". Pod gabinetem okazało się też , że kolejna para rodząca w domu mieszka na sąsiedniej ulicy, niedługo więc urodzi się Marcie koleżanka (/kolega?- zapomniałam zapytać).

PORÓD 28.02.2010

Nadeszła niedziela. Zaczęła się od rozstroju żołądka...mężowskiego (później śmialiśmy się, że on pierwszy poczuł skurcze przepowiadające. Gdy mu odpuściło, pojechaliśmy na zaplanowane zakupy. W trakcie jazdy autem poczułam ból w dole brzucha jak na @, właściwie nie był to ból, a takie napięcie. Pomyślałam sobie - wreszcie jakiś sygnał przepowiadający. Jakoś mi się nie chciało przepychać z wielkim koszem przed ludzi trwających przy kasie uprzywilejowanej, więc odczekaliśmy swoje w zwykłej Ja stałam sobie, czekając aż będę mogła zapłacić kartą i myślałam, że całkiem silna jestem w tej ciąży, bo nawet nie poszłam usiąść ( fakt, te najbliżej były zajęte). Potem jeszcze poszliśmy na zdrowy soczek marchewkowy, myślałam jeszcze spojrzeć na buty dla córci. Jednak i to i sprawę, którą mąż miał załatwić, odpuściliśmy. Gdy wczłapałam się na nasze 3. piętro okazało się, że na wkładce brunatno - "czyżby czop? I czy tym razem jak w poprzednich ciążach to już zwiastun , że tego dnia będziemy mieli możliwość zobaczyć nasze dziecko?" Oni biegali tam i z powrotem z zakupami, małż jeszcze wyprowadził psa, a ja stwierdziłam, ze czas wypocząć na wypadek, gdyby to był ten dzień. Nie dany mi był wypoczynek. Leżąc stwierdziłam, że skurcze są i pewnie będą, więc postanowiłam sprawdzić, jak reaguję na ruch. Poszłam robić rosół, bo Grażyna prosiła by mieć wcześniej przygotowany, ponieważ na pewno przyda się po porodzie. Cały czas zapisywałam skurcze i stwierdziłam, że są zmienne w długości, zależnie od tego, czy poruszam się, czy leżę, a w leżeniu zależne od tego, na którym boku. Cały czas w kontakcie tel. z położną obserwowałam rozwój akcji i nie byłam już w stanie skupić się na filmie ani na rozmowie na temat zdjęć oglądanych przez rodzinkę przy okazji i projektu syna, notabene dotyczącego rozwoju dziecka od momentu urodzenia. Mąż zorganizował wywiezienie dzieci i psa przez swojego brata, choć wciąż nie byłam pewna, czy to już. Gdy pojechali(około 2 godzin od rozpoczęcia akcji) położyłam się znów i stwierdziłam, że już nie jest lżej jak się położę, a chodziłam, ani przy zmianie pozycji. Częstotliwość skurczy wzrosła z około 8 - 10 minut do około 6,  położna miała zadzwonić za godzinę. Poszłam więc pod prysznic, lałam po sobie wodę i to przynosiło mi ulgę ale pomiędzy skurczami coraz trudniej było mi wypocząć, bo kabina surowa, bez udogodnień i nie miałam się na czym wesprzeć. Mąż przejął kontakty z położną, uciskał mi dłoń w miejscu oddziałującym na skurcze - do pewnego momentu łagodziło odczucie bólu.

Gdy stwierdziłam, że już nie da rady, poprosiłam, by przygotował mi wannę (nie można wejść za wcześnie, bo to rozprasza rozwój akcji skurczowej). Położna była już w drodze. Z trudem wczłapałam się na górę, z kilkoma przystankami na skurcze. Przyjaciółka dzwoniła ale już nie byłam w stanie odbierać. W wannie było mi lepiej ale do czasu - przyszedł moment, gdy zaczęłam się denerwować, że położnej wciąż nie ma. Ja w takich mocarnych już bólach nie wiedziałam, jakie rozwarcie i ile jeszcze mnie czeka. Robiłam się już zła, gdy usłyszałam dzwonek. Weszła Grażyna, stwierdziła, ze poczeka aż będę gotowa, no bo ona wie, że teraz nie wyciągnie mnie z wanny. No to wystawiłam pupsko w górę (dosłownie) i...okazało się, że 8 - 9 cm i słyszałam, jak mówi do męża, że do godziny to potrwa. Było po 20.00, ok.4 godziny od początku akcji skurczowej. Ja znów zdałam sobie sprawę, że wanna już nie przynosi ulgi. Po chwili wynurzyłam się i...chlusnęły wody a właściwie ich część - resztę przyblokowała główka. Chwile potrwałam w oparciu o wannę ale też nie było mi tak dobrze, a i zdałam sobie sprawę, że tak nie urodzę. Grażyna zaproponowała pozycję kuczną, mąż siadł na toalecie, podtrzymywał mnie pod pachami, zaś ja czekałam na dobry moment, próbując pamiętać o oddychaniu pomiędzy skurczami. Położna połaskotała mi brzuch, co spotkało się z moją wrogością - pomyślałam, że sprawi, że będzie mnie bolało jeszcze bardziej ale po chwili usłyszałam poprzyj i...o 20.35 wyskoczyła nasza dziewuszka – od razu pokazała, jak silne ma płuca. Przytuliłam ją do siebie po chwili, jak udało się mnie umieścić tak, bym przysiadła. Pępowina sobie tętniła, a malutka od razu wzięła się do piersi. Położna podrażniła mi sutek, coby wyszło łożysko i już w trakcie widziałam, że coś niestandardowo się odbywa. Potem jeszcze kilkakrotnie słyszałam pytanie, czy dobrze ją widzę i czy nie odpływam - ubytek krwi był spory i wciąż trwał. Malutka została na chwilę odłożona do umywalki (wyłożonej przez położną podkładem i pieluszkami), by mogli mi pomóc wstać...i znowu chluuup... usiadłam na przygotowany naprędce fotel komputerowy...podali mi córeczkę i...czekaliśmy aż będę gotowa zejść na dół. Wtedy oni kawa, ja rosół, a położna w ścisłej obserwacji, czy jestem przytomna. Trzeba było zejść na dół, bym się położyła i położna mogła się mną zająć. Długo się do tego zbieraliśmy aż w końcu sama zaproponowałam, że zjadę po jednym schodku na pupie. Potem rozłożyłam się na posłaniu na kanapie, kroplówka powieszona na lampie i oksytocyna domięśniowo - wszystko to sprawić miało, że stanę na nogi. Powiem tyle - położna była z nami około 1/2 godziny przed urodzeniem maleństwa, potem w trakcie i po jakieś 4 godziny. I jeszcze potem następnego dnia mnie doglądała i sprawdzała. W ogóle nie popękałam, miałam jedno drobne otarcie, które wyleczyło się po jednym okładzie z alg, choć położna rzuciła coś o niećwiczonym kroczu. Potem mi powiedziała, że był moment kiedy wydawało jej się, że mogę popękać.
 

Nie powiem, że było sielankowo, było zupełnie inaczej, niż w książkach i na filmach o porodach naturalnych, domowych. Czy jestem zadowolona - absolutnie! To był mój poród, nie jakiegoś lekarzyny, to ja rodziłam z pomocą męża oraz asystą położnej ale to moja natura decydowała, co i kiedy jest potrzebne mi i mojemu dziecku. Nasze priorytety zostały zachowane, a w nagrodę...mamy 4 kilogramy i 59 cm szczęścia, przez pierwsze dni dość głośno domagającego się spełnienia swoich potrzeb, a teraz słodkiego aniołka. Wiecie, co rzekła nasza najstarsza, słysząc, ze najmłodsze urodzi się w domu? A dlaczego ona w domu, a my w szpitalu - to niesprawiedliwe!?! Natomiast synuś przyznał, że ulżyło mu, gdy go odwieźliśmy do kolegi, bo się martwił, że będzie musiał pomagać przy tym porodzie ;)

Autorka: Magdawro
 

Dziękuję Magdo <3


Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt

 

niedziela, 17 lutego 2013

5x poród (ostatni poród w Izbie Porodowej w Lędzinach)

Pięć porodów Kasi, każdy inny. 
Przecudna, pełna humoru opowieść, między innymi o ostatnim niestety, porodzie jaki miał miejsce w legendarnej Izbie Porodowej w Lędzinach. 
Dziękuję Kasiu z serca, że zechciałaś się z nami opowieścią podzielić <3

W zasadzie nie pamiętam skąd do głowy wpadł mi pomysł porodu domowego. Wydaje mi się, że to mój mąż przywlókł skądś tą ideę.
Już w pierwszej ciąży w którą zaszłam w kwietniu 2002 roku wiedziałam, że chcę rodzić w domu. Poszukiwanie lekarza, który zaakceptowałby mój wybór nie było zbyt czasochłonne, bo już w drugim odwiedzonym przeze mnie gabinecie znalazłam kobietę - matkę i ginekolog, bardzo przychylną takiej idei. Pozostawało znaleźć położną. Po kilku miesiącach poszukiwań, na szkołę rodzenia przyszła pani opowiedzieć o swoich porodach z których dwa odbyły się w domu (dziś ta pani – Dorota - jest matką chrzestną jednej z moich córek - Marysi). Nie czekałam długo, umówiłam się na spotkanie aby porozmawiać o tym jak się rodzi w domu. Tak, chciałam tego, bardzo tego chciałam. Ale pierworódka nie wiadomo jak będzie rodzić… Położna Ania, przyjechała obejrzeć nasz strych. Bo mieszkaliśmy na strychu u teściowej i oboje jeszcze studiowaliśmy. Wypytywała o porody mojej mamy, o to co mówi lekarz i miałam wrażenie, że odradza mi ten domowy poród. I może ja byłabym wtedy pękła, gdyby nie mój mąż (wtedy 22-latek) zadecydował za wszystkich: rodzimy w domu. Nadszedł 17 stycznia 2003 roku – termin. Od południa skurcze. Dzwonię do Ani – „dobrze, przyjadę do Ciebie wieczorem” – mierzymy, zapisujemy. Wieczorem przyjeżdża Ania – nie ma wcale rozwarcia. A ja już nie mam siły! „No nic, w nocy nie urodzisz, zobaczymy co będzie dalej”. Całą noc skurcze. Zwalniają między 3 a 5 są wtedy co 20 minut. O 5 rano odchodzi czop śluzowy. Ania ma w ten dzień dyżur na izbie porodowej w Lędzinach (pod koniec 2008 zamknęli ją bo „nie miała sali do cesarskich cięć, prosektorium i kilku innych bardzo niepotrzebnych do naturalnego porodu rzeczy, za to przyjeżdżały tam rodzić kobiety z całej południowej Polski – była idealnym rozwiązaniem pomiędzy domem a szpitalem). Około 14 jedziemy na izbę, żeby nie odwoływać Ani z dyżuru – jest rozwarcie 3 cm… „Może podłączymy na izbie kroplówkę i skończymy to szybciej?” „Nie dziękujemy, urodzimy bez oksytocyny” – słyszę obok głos mojego 22-latka. Wracamy do domu. Ania przyjeżdża o 17: jest 5 centymetrów. Oddycham, ćwiczę na pożyczonej piłce, znowu oddycham. Mam już chyba na plecach wymasowaną dziurę. Odchodzą wody – czyste. Tętno (słuchane przez taką starodawną „trąbkę”) idealne. 8cm rozwarcia, 9 cm… Dobra, znajdź sobie pozycję do parcia. Krzesło w rogu pokoju, klękam przy nim. Dobrze, że mój 22-latek jest silny. W momencie parcia krzyczę i czuję jak mój mąż walczy, żeby krzesło stało na podłodze, bo targam je do góry, a jestem teraz nieziemsko silna. „Włoski widzę, włoski” – po przejściu główki już jest przyjemnie, na następnym parciu wychodzi cały tułów. Potem łożysko. „Zaraz, a jaka płeć?” „Och nie spojrzałam”. Dopiero po urodzeniu łożyska odcinamy pępowinę. Mamy oczywiście syna (nie chcieliśmy znać płci przed porodem) Bazyli Franciszek urodził się 18 stycznia o godz. 21:55 po 34 godzinach akcji porodowej. Dlaczego tak długo? Miał krótką pępowinę i poród odbywał się twarzyczką do brzucha mamy, nosek spłaszczony o kość łonową, ale na kroczu tylko dwa drobne pęknięcia. „Błona dziewicza ci pękła” – ale zostałam zszyta. Potem dowiedziałam się, że takie porody w szpitalach, często z braku czasu są popędzane kroplówką, a potem z powodu zbyt szybkiego, jak dla dziecka na krótkiej pępowinie, rozwoju wypadków tętno dziecka spada i jedzie się na salę do cesarskiego cięcia. Poród domowy uratował moją macicę przed pokrojeniem? Bardzo możliwe. Oczywiście własne łóżko z nowym dzidziusiem i wielki kubek herbaty z cukrem – więcej nie trzeba do szczęścia.

Ważenie Bazylego :)

Kasia i Bazyli


Wrzesień 2004 – znowu będzie poród. Planujemy w domu, Ania poinformowana czeka na telefon kiedy się zacznie. 15 września budzę się rano i odczuwam skurcze. Około południa robią się jakby regularniejsze, ale takie co 15 minut. Koło 15 wchodzę do łóżka. Do 16 ani jednego skurczu – eee nie są regularne. Ania w ten dzień dyżuruje na izbie, nie chce mi się jej odwoływać, pewnie znowu nie ma rozwarcia, tak jak ostatnio długo szło. O 17 wychodzę z Bazylim na spacer. Wracam o 18 i decyduję się jednak pojechać na tą izbę zbadać, no bo przecież nie będziemy Ani wołać po to tylko żeby stwierdziła, że urodzę jutro. Dziecko do teściowej (my już mieszkaliśmy osobno) a my na izbę. Z torebeczką i kartą ciąży, no bo przecież nic mi nie trzeba, na poród wrócę do domu. Na izbie dwa skurcze: „mocne” – ocenia salowa. Ania schodzi z pięterka o 19 – ma przerwę w zajęciach szkoły rodzenia. Bada: „Kobieto, jest 8 cm, ty za chwilę rodzisz!”. Mój mąż, wtedy już 23-letni: „Jedziemy do domu!”. Nie ma mowy o żadnym wyjeździe. Ania ocenia, że możemy nie dojechać (do domu mamy pół godziny). Adepci szkoły rodzenia kończą dzisiaj wcześniej, bo trzeba odebrać poród. Faktycznie o 20:10 na izbie porodowej rodzi się Maria Faustyna. Klęczę na łóżku porodowym i w tej niecodziennej pozycji wydaję na świat córeczkę. Bez nacięcia. Drobnego pęknięcia Ania decyduje nie zszywać. Lekarza nikt nie zdążył zawołać i dobrze. Dopiero teraz mój mąż wyjeżdża do domu po aparat, koszulę nocną, ubranka dla dziecka i inne potrzebne, a nie spakowane rzeczy. Spędzam tam noc, rano przychodzi pediatra i bada dziecko a w południe wychodzimy na własne żądanie do domu. Lekarz ginekolog przyjeżdża dopiero o 14 – minęliśmy się, ale wcale nie żałujemy.

Trzecią ciążę niestety poroniłam w 6 tygodniu. Lekarz, który mnie badał stwierdził „Ja tu nic nie widzę, zaczyna się spóźniona z jakiś powodów miesiączka, sama pani mówi, że nie robiła testu”. Wypuścił do domu. Wiedziałam, że to nie spóźniona miesiączka, bo obserwuję cykl i wiem, że owulacja była 5 tygodni temu. Dzień później „wypadło” dzieciątko – pochowałam na cmentarzu. Uniknęłam zabiegu, bo macica oczyściła się sama. Moje motto od tamtej pory: nie ufaj lekarzowi tylko dlatego, że ma USG. Popatrz, czy umiałby cię zdiagnozować i leczyć gdyby mu wyłączyli prąd. Płaczę po stracie dziecka.

Czwarta ciąża i trzeci poród planowany na 3 lipca 2007. Bardzo nerwowy początek, krwawienia, dwukrotnie szpital. Diagnoza: nisko schodzące łożysko, ale nie przodujące. Można rodzić naturalnie. A można w domu? Proszę bardzo! Uff. Ania poinformowana. Decydujemy się jednak, że może będziemy rodzić na izbie, ale z Anią. W czwartek 28 czerwca prasuję ostatnie ciuszki i zapinam torbę. W piątek 29 o 4 rano budzi mnie skurcz. Dzwonię do Ani. Nie odbiera. W końcu jedziemy na izbę – inna położna bada nas i robi KTG – tu są spadki tętna, trzeba jechać do szpitala. „A nie możemy zostać na izbie?” „A chcecie ryzykować?” Nie wiemy gdzie jechać, takiej opcji nie przewidzieliśmy. W końcu wybór pada na nową prywatną klinikę w Katowicach, w której porody są bezpłatne, ale trzeba się „zakwalifikować” odwiedzając tamtejszego lekarza i zostawiając u niego w gabinecie 100 zł (na tamte czasy to dużo). Ja tej formalności nie dopełniłam, ale udaję nieświadomą i w końcu jedna położna mówi: niech pani przyjdzie po 9 to ja panią przyjmę. Wracamy tam o 10, wchodzimy na porodówkę, akcja jakby trochę wyhamowała. Rozwarcie 4 cm. A położna tylko chodzi: „no co tak wolno, trzecie dziecko i tak powoli? No niech pani wreszcie rodzi. No może kroplówkę. Albo chociaż lewatywę. No co pani…” Wkurzona byłam trochę, bo to w końcu mój poród, ale miarka stresu się przebrała jak usłyszałam: „No niech pani rodzi szybciej, bo tu o 19 zmienia się dyżur i przychodzi taka położna, wie pani, my tu mamy o niej swoje zdanie…” Pewnie jakaś zołza – pomyślałam. Trzeba szybko… i wtedy zupełnie zwolniłam. Przez cały dzień – 6 cm i nic więcej. W końcu o 18 pani położna nie wytrzymała napięcia: „to ja pani chociaż wenflon wbiję, bo nie zrobiłam tego, bo myślałam, że pani jeszcze do domu pójdzie.” No dobra, na wenflon to się mogę zgodzić. W momencie wbijania wenflonu poczułam porządny skurcz. O 19 rodzi się Piotr Gerard. Odbiera „zołza”, która właśnie przyszła. Stwierdzam, że naprawdę cudowna kobieta, po raz pierwszy w ogóle nie pęka mi krocze, mimo, że dziecko waży 3700. Ale w czasie parcia ta wcześniejsza położna, która też jest przy porodzie, kładzie mi dwukrotnie oparcie łóżka porodowego, które podnosi mój przytomny mąż. Dopiero kiedy mój mąż (26-latek) na nią krzyczy, przeprasza i przestaje. Czuję się trochę oszukana, bo musiałam rodzić na pół-leżąco a chciałam swoim zwyczajem na klęczkach. Nikt mi nie powiedział kiedy przyjąć pozycję do parcia, chociaż obiecano, a kiedy o to spytałam, powiedziano „za późno”. Nie wiem po co zostaję w tej klinice 3 dni. Jedyne co mi się tam podoba to obiady. I pediatra – wygląda na kompetentnego. No i moja „zołza” też jest fajna. Ale tamtej pierwszej położnej już nie lubię. Oszukała mnie z tą pozycją. Naciskała na mnie, że mam szybko kończyć. No taka moja uroda, że rodzę długo. Ale skutecznie.

W kolejną ciążę zachodzę szybko. Termin: 4 stycznia 2009 rok. Plany: dom lub izba porodowa w Lędzinach. Koło września dowiadujemy się, że minister zdrowia chce zamknięcia izby z dniem 31 grudnia 2008. Pech to pech. 4 dni przed terminem. W grudniu zapada ostateczna decyzja: jeśli urodzę przed końcem roku, urodzę na izbie z Anią. Jeśli po Nowym Roku, będę rodzić w domu. 30 grudnia stwierdzam, że ta wilgoć którą czuję od paru dni to chyba jednak nie efekt globulek. To mogą być wody. Bez bagażu (swoim zwyczajem) wybieram się do pobliskiego szpitala. Mówię w czym rzecz (chyba ciekną wody). Przemądrzała pani odpala USG, patrzy, patrzy, mierzy ciśnienie… wysokie. „Zostanie pani.” „Ciekną mi wody?” „No wód jest mało.” „Ale ciekną czy nie? Dlaczego mam zostać? Co będziecie mi robić?” „Ma pani wysokie ciśnienie, będziemy panią obserwować.” „Nie mam nic ze sobą wolałabym nie…” „Jak pani chce iść to musi pani tu podpisać, że wychodzi pani na własne żądane” „Ale niech mi pani jeszcze raz wytłumaczy, co mi jest? Co mi tu będziecie robić?” „Podpisuje pani czy nie? Nie po to sześć lat studiowałam, żeby teraz pani tłumaczyć, nie mam na to czasu. Albo pani zostaje albo podpisuje pani i idzie”. Ręce mi opadły. Lekarz do pacjenta w podobno cywilizowanym kraju! Nie po to biedaczka sześć lat studiowała! Żeby ze mną gadać o moich dolegliwościach na swoim dyżurze! Dziś żałuję, że nie zrobiłam z tego jakiejś grubszej afery. Ale ja dopiero nie miałam na to czasu. Wyszłam trzaskając drzwiami, a że był to dzień przyjęć mojej lekarki, pojechałam do niej. W poczekalni dostałam pierwszych skurczy. Moja lekarka założyła rękawicę z papierkiem lakmusowym i powiedziała: wody ci ciekną. Potwierdziło się moje motto: zobacz co lekarz potrafi zrobić bez prądu. I bez USG. Tamta 6 lat studiowała i nie dała rady. Ta studiowała tyle samo i dała radę jedną foliową rękawiczką. „Jak do jutra nie urodzisz to 1 stycznia musicie przyjść na kroplówkę, bo trzeba już urodzić. Ale zaraz, ty masz rozwarcie… Jak to cię ta przemądrzała baba badała?” W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Lędziny – ciągle bez torby. Położne miały ostatnią imprezę i przykaz, żeby już nikogo nie przyjmować. „Ale ciebie przyjmiemy, bo ty masz znajomości. Napiszemy, żeś przyjechała z dużym rozwarciem”. Mój mąż skoczył do domu po koszulę i ciuszki, przywiózł też aparat i laptopa do oglądania filmu – puściliśmy Piratów z Karaibów. W międzyczasie miałam skurcze. Potem wyłączyliśmy już ten film, bo jakoś Davy Jones ze swoją dziwną facjatą nie pasował zbytnio do cudu narodzin. Dnia 31 grudnia 2008 roku o 2:20 powitaliśmy na tym świecie Antoniego Józefa. Bez nacięcia, bez pęknięcia. Próbowałam pozycji na kolanach, ale chyba wyszłam z wprawy. W końcu udało się na boku. Antoni ważył 3900. Rano przyszła pani pediatra, potem dziennikarze Gazety Wyborczej zaangażowani w obronę izby. Zrobili ze mną wywiad, a dziennikarka zauważyła, że „Jak to, pani w nocy rodziła, nie minęło 12 godzin, a pani siedzi na łóżku po turecku”. No tak, właśnie tak siedziałam, zupełnie nieświadoma, że wiele kobiet po porodzie o takim siedzeniu może jedynie pomarzyć i to przez kilka dni jak nie tygodni. Tego samego dnia około 16 po podpisaniu odpowiednich papierów zabraliśmy dzieciaka i Nowy Rok świętowaliśmy już w domu.

W zasadzie nie planowaliśmy więcej dzieci, ale w marcu 2012 jakoś nam się tak wydarzyło i znowu zaszłam w ciążę. Na początku nawet byłam trochę zła, ale w końcu pogodziłam się z sytuacją i w siódmym miesiącu ciąży zadzwoniłam do Ani. „Jeszcze odbieram porody domowe, mam nawet swoją działalność”. Ania przyjechała, pooglądała, zbadała: jest nisko, może będzie wcześniej. Nadszedł dzień terminu 11 grudnia 2012 roku: dzidziuś ani drgnie. Poszłam na spacer – dalej nic. Dzień po – cisza. Dopiero wieczorem 12 grudnia odchodzi czop śluzowy. 13 grudnia rano jadę do koleżanki – co mam siedzieć w domu, jeszcze się nasiedzę, skurczy nie ma, czop nadal odchodzi, trochę podkrwawiam. Dzwonię do Ani i mówię, że wpadnę wieczorem do niej jakby nie rozwinęła się żadna akcja. O godzinie 14 mam wigilię dla rodziców w przedszkolu u Antosia, ale wybitnie mi się nie chce iść. Wysyłam mamę. Sama idę na godzinny spacer – szybkim krokiem nad rzeką, jest piękne słońce i czysty śnieg. Robię zdjęcia. Wracam koło 15, Antoś, Piotruś i babcia też już są. Potem wraca mój mąż (31-latek ale wciąż ten sam ;)) z Bazylim i Marysią. Na 18 mamy być u Ani. Mama zostaje z dziećmi, a my jedziemy najpierw do McDonalda, bo naszła mnie ochota na frytki. Potem do domu Ani, wypijamy herbatkę, badamy… 3 cm rozwarcia. Kiedy? Nic nie bolało. Wracamy do domu i zabieram się za sprzątanie. Dzieci idą spać, mama jedzie do domu. O 22 zaczynam notować skurcze. Są słabe, trwają po 30 sekund, ale co 5 minut. Dzwonię i informuję Anię. „Wezmę kąpiel i przyjadę, piąte dziecko to nic nie wiadomo”. Ania przyjeżdża po 23. Pijemy kawę, gadamy, Ania wspomina inne domowe porody, śmiejemy się, ja czasem oddycham. Nawet nie bardzo boli. Badamy około 1 w nocy: 7 cm. 2 w nocy: 7cm. Chyba chce mi się strasznie spać. 7 centymetrów, a akcja zamiast ruszyć to staje. Mam skurcze, nawet dość silne i długie, ale co 15 minut! Ania idzie się zdrzemnąć. Wstaje koło 4, ja mam 8 cm. Przez dwie godziny wywalczyłam 1 cm. Rodzę piąte dziecko. W szpitalu by mnie wyśmiali, tu mogę rodzić po swojemu. Przypominam sobie Wróżbitkę z Kung Fu Pandy: „Przestań walczyć. Wczuj się.”- powtarzam za nią. Teraz Marcin idzie spać. Ania mnie masuje. Ale ja wiem, że za chwilę dzieci będą się budzić. Nie chcę teraz rodzić. Dopiero jak wyjdą. Wstaje dzień, ja pojękuję w sypialni a mój mąż wypycha wszystkich do szkół i przedszkoli. Starszaki dotrą same, przedszkolaki zaprowadzi dzisiaj teściowa. O 7:30 w domu się robi pusto. Za chwilę będę parła, dziecko już niemalże wisi mi między nogami, ale gdzieś tam jeszcze szyjka macicy nie do końca zeszła z główki. Ania zrzuca ją na skurczu – ból niesamowity. „Dobrze, znajdź sobie pozycję.” Robię z męża łóżko porodowe: on siada na krześle w rozkroku, a ja na jego kolanach i przez ten rozkrok ma wychodzić nasze dziecko. Parcie, brak parcia, parcie, brak parcia, parcie, parcie, parcie, parcie,…. Łeeeee, łeeeee…. O godzinie 8:00 rodzi się Bernadeta Klara. Już nikt nie pyta czy pękło mi krocze, bo wiadomo, że nie. Bardzo krótka pępowina. Chyba to jest powód tak długiego porodu i zwolnienia akcji wtedy, gdy powinna przyspieszyć. Dostaję od położnej oficjalny zakaz przyjmowania oksytocyny przed porodem. Twierdzi, że gdybyśmy podały, to byśmy pojechały na cięcie. Odpępniamy, kładę się do łóżka i przystawiam do piersi. Wcześniej ważenie, pierwsze siku i kupa od razu przy ważeniu. Pięknie się popisała, że wszystko umie zrobić. Położna musi lecieć, my zostajemy w swoim łóżku, z dala od pacjentów z świńską grypą i pneumokokowym zapaleniem płuc. Z dala od wszystkich szpitalnych opornych na antybiotyki szczepów bakterii. Z dala od wszystkich miłych i niemiłych pań i panów w białych kitlach. Rozsyłamy tysiące smsów i tyleż samo odbieramy gratulacji, a nawet więcej, bo informacja poszła i jedni dowiadują się od drugich: „Kaśka ty wariatko, gratuluję”, „Szaleni jesteście, dobrze, że wszystko w porządku”. Telefon szaleje, dzwoni, piszczy i wydaje różne dźwięki aż mu pada bateria. Zjadamy drugie śniadanie i usypiamy słodko na własnym łóżku, no bo przecież tą ciężką noc jakoś trzeba odespać. Zanim wpadniemy rodzinnie w objęcia Morfeusza, patrzymy na naszą maleńką Bernasię – małe cudeńko.
Ech, niemożliwe żeby to było ostatnie…

Kasia, Bernasia i położna Ania


Autorka: Kasia Zoń, zdjęcia z archiwum prywatnego Zoniów

ps. Tak pisano  o zamknięciu Izby Porodowej w Lędzinach i porodzie Kasi w 2009 roku:
       Anioly-z-Ledzin-zamkniete-na-amen 


Spodobała Ci się ta opowieść i chciałabyś, żeby ukazała się w bezpłatnej książce wesprzyj projekt